Wojciech Śmieja
ŚMIECH EMPUZY
W kluczowej scenie Empuzjonu, gdy problem z tożsamością młodego Wojnicza wychodzi na światło dzienne, doktor Semperweiß obiecuje młodemu bohaterowi powieści: „Jak tylko wrócę z Hirschbergu, muszę cię przewieźć moim mercedesem. Moją mercedesą. Podobno druga taka jest w Pszczynie, u księcia”.
To chyba jedyny „górnośląski” ślad w Empuzjonie. Uchwyćmy się go przy okazji katowickiej inscenizacji, podejrzewam bowiem, że mercedes (czy też mercedesa, jak doktor się poprawia) nieprzypadkowo należą właśnie do przemysłowego śląskiego magnata. Przesłanką do snucia tego rodzaju przypuszczenia może być opis samochodu – znajdujemy w nim pewną zdumiewającą nadwyżkę, ostentacyjną zbędność:
Był to piękny mercedes 37/90 hp, zaledwie dwuletni, z długą błyszczącą maską, resztą karoserii z wypolerowanego egzotycznego drewna oraz wygodnymi skórzanymi fotelami. Wszystko było w nim doskonałe […]. Od tego cuda techniki bił tak przemożny optymizm, że dla wszystkich, którzy przychodzili je podziwiać, śmierć musiała wydawać się jakimś zaprzeszłym elementem starego porządku, pierwotną słabością, z której ludzkość wydobędzie się, jak tylko zrealizuje swoje pragnienie nowoczesności i na zawsze zaufa technice. (s. 78)
Polska konwencja językowa jednoznacznie przypisuje rodzaj męski marce Mercedes. Wyparliśmy, że Mercedes jest hiszpańskim imieniem żeńskim, oznaczającym łaskę. Nazwę marki zawdzięczamy temu, że takie imię nosiła urodzona w 1889 roku (a więc tym samym, co Wojnicz – przyp. red.) Mercédès Jellinek, córka austriackiego pioniera automobilizmu Emila Jellinka. Samochód nazwał imieniem córki, bo z gorliwością neofity wierzył w przyszłość motoryzacji, a postać młodej kobiety zawiera w sobie, nieraz rewolucyjne i często utopijne, wyobrażenie przyszłości. Jelinek wierzył w motoryzację tak bardzo, że został przedstawicielem handlowym firmy Daimler-Benz na francuskim Lazurowym Wybrzeżu, a samochody tworzone według jego wskazówek wygrywały wyścigi i trafiały w gusta najlepszej klienteli. Sport, rywalizacja, szampan, piękne kobiety, genialni inżynierowie, nieustraszeni kierowcy, upojenie prędkością i pożeranie przestrzeni – to wszystko znajdziemy w opowieści o niewinnych i arystokratycznych początkach motoryzacji. Jeszcze jeden triumf cywilizacji, triumf techniki, triumf zachodniej ratio pod sam koniec Belle Epoque…
fot. Przemysław Jendroska
Na ziemiach polskich owego triumfu nigdzie tak mocno nie doświadczyliśmy jak na Górnym Śląsku. A jednak tu oglądaliśmy go od nieco innej, ciemniejszej strony. Wyłaniał się z prowadzącej w ciemność gardzieli kopalnianego szybu, z rozpalonego brzucha hutniczego pieca. Industrializm głęboko kaleczył ciało ziemi szybami kopalnianymi, truł wody ciężkimi metalami, a w powietrze wyrzucał kłęby czarnych pyłów. Żył, karmiąc się niezliczonymi ciałami ludzi, górniczej biedoty pochłanianej i wypluwanej przez kopalnię, dziećmi trutymi w cynkowych oparach hut. Na Górnym Śląsku industrialna utopia ukazywała swe bezlitosne oblicze. Tu nawet natura została zastąpiona swoją techniczną imitacją – zamiast naturalnych wzgórz mieliśmy krajobraz hałd i zwałowisk, dawna puszcza ustąpiła podporządkowanym potrzebom przemysłu leśnym monokulturom, dawna sieć wodna podmokłego regionu została zamieniona w glinianki, osadniki, zbiorniki przeciwpożarowe, sztuczne jeziora i kopalniane rezerwuary.
Tak daleka interwencja w świat musiała zachodzić wraz ze zmianą ludzkiego „myślunku”. Ową zmianę Carolyn Merchant, feministyczna filozofka nauki, nazwała wprost uśmierceniem natury, uznając ten proces za fundamentalny dla zachodniej cywilizacji. Wiąże go ściśle z rozwojem kopalnictwa i być może dlatego tu, na Górnym Śląsku, jest tak silnie odczuwany:
Dawniej świat postrzegano jako żywy organizm, często kojarzony z postacią matki i karmicielki. Od czasów starożytnych nad kopalnictwem ciążyła rzucona przez Pliniusza Starszego, Owidiusza i Senekę klątwa, wiążąca je z aktem chciwości (żądza złota) bądź żądzą zabijania (żelazo). W wiekach XVI i XVII dołączyła do nich lubieżność, potępiana przez poetów takich jak Edmund Spenser czy John Milton, uznających ją za powód gwałtu na Ziemi. […] Dostrzegano podobieństwo między kopalnią a waginą Matki Ziemi. […] Dawne schematy umysłowe, dłużej już nie do utrzymania, miały być wkrótce zastąpione nowymi, które, uśmiercając ciało świata, rozproszyłyby wszelkie skrupuły i pozwoliły na niepowstrzymaną eksploatację.
Krótko mówiąc, agrarne wyobrażenia Matki Ziemi ustępują industrialnemu postrzeganiu ziemi-jako-zasobu. Organiczna wizja świata ustępuje wizji mechanistycznej. Jak komentuje cytowana autorka: „zamęt właściwy dla życia organicznego ustępuje miejsca niezmienności zasad matematyki i trwałości wszelkich tożsamości”.
Filozofki feministyczne, takie jak Silvia Federici, Susan Bordo, Guy Bechtel, dostrzegły, że wraz z tą zmianą porządku myślowego likwidującego pierwotne wyobrażenie o Ziemi-Matce odbywał się proces wykluczania, ograniczania, likwidowania autonomii i seksualności kobiecej. Kobieta i natura stały się znakami wymiennymi, gdy Kartezjusz opisał zwierzęta jako nierozumne mechanizmy, a ojciec nowożytnej metody naukowej Francis Bacon wprost zasugerował, by wobec natury stosować te same metody co wobec kobiet oskarżanych o czary: „Zaleca on, by naturę przesłuchiwać dopóki, dopóty nie wyjawi swych sekretów […], należy ją zaciągnąć w niewolę, przypalać na wolnym ogniu, »formować« z pomocą mechanicznego rzemiosła”.
***
Jesienią 1913 roku kuracjusze sanatorium w Görbersdorfie raczą się nalewką Schwärmerei (niem. marzenie). Napój-marzenie otumania ich i zaprasza do przytulnych halucynacji, snucia najprzeróżniejszych utopijnych wizji, zapomnienia o toczącej ich ciała gruźlicy. Jednocześnie jednak mężczyźni ci dużo i obficie jedzą. Jedzenie, podobnie jak w Czarodziejskiej górze Tomasza Manna, stanowi ważny, uświęcony rytuał uzdrowiskowy. Istnym gastronomicznym crescendo jest tajemnicza potrawa, z której słynie okolica, a która, jak się okazuje – co za obrzydlistwo! – jest przyrządzana z rybich pasożytów. W tej potrawie najniższe, robaczywe i wstrętne spotyka się z najwyższym i wysublimowanym mistrzostwem kulinarnym (przygotowanie potrawy jest, jak wiemy od antropologów, zamianą natury w kulturę). Tę codzienną żmudną transsubstancjację powierza się najczęściej kobietom i wydziela, gdy tylko to możliwe, zamkniętą, oddzieloną przestrzeń, w której się ona dokonuje, tak byśmy nie musieli być jej nadto wtajemniczonymi świadkami. Jeszcze ściślej wydziela się przestrzeń, w której kultura zamieniona zostaje z powrotem w naturę, a jedzenie – w ekskrement (o dziwo, nią miał się zajmować młody Wojnicz jako przyszły inżynier wodno-kanalizacyjny, który chwali się, że „umie nawet budować waterklozety”, s. 194).
Podstawowy podział, który organizuje świat sanatorium, jest – by tak rzec – gramatyczny: męskoosobowe zostaje wykrojone z niemęskoosobowego, w które wpisane jest wszystko inne, w tym oczywiście kobiety, owo bezkarnie „uśmiercane ciało świata”. W tym porządku śmierć Klary Opitz, która za życia przygotowywała potrawy dla kuracjuszy, nie robi na nikim – poza Wojniczem – wrażenia i nikomu nie przeszkadza, że jej ciało spoczywa tam, gdzie się zwykle spożywa posiłki – na jadalnym stole. Kobieta jest cielesna, jej życie jest czystą materialnością – oddzielenie męskiego od żeńskiego jest tylko wariantem głębszego, fundamentalnego oddzielenia męskoosobowej kultury od niemęskoosobowej natury, formy od materii. Powinno być ono przeprowadzone radykalnie i jednoznacznie. To warunek istnienia cywilizacji.
***
fot. Przemysław Jendroska
W nocie autorskiej zamykającej powieść Olga Tokarczuk wymienia kilkudziesięciu autorów, myślicieli i pisarzy – reprezentantów klasycznego zachodniego kanonu, których głosy parafrazuje w sanatoryjnych dialogach. W istocie bowiem to nie Frommer, von Hahn czy Lukas rozmawiają, lecz św. Augustyn i Arthur Schopenhauer, Nietzsche i Sartre, Ryszard Wagner i Józef Conrad, Kartezjusz i święty Tomasz. Wszyscy oni w różnych epokach i przy pomocy różnych środków oddzielają męskoosobowe od niemęskoosobowego. Znajdujemy wśród nich Platona, choć nota w żaden sposób go nie wyróżnia w tej wielości. Autor Państwa, którym, jak pamiętamy, władać winni królowie-filozofowie, został uhonorowany przez noblistkę w mniej bezpośredni sposób.
Najsłynniejszy chyba z jego dialogów, przetłumaczony przez Władysława Witwickiego jako Uczta, nosi właściwy tytuł Sympozjon, co odsyła do specyficznie greckiego obyczaju „wspólnego picia” zarezerwowanego tylko dla wolnych mężczyzn. Sympozjon następował po uczcie właściwej i był poddany pewnym formalnym rygorom. Jedyną kobiecą bohaterką Sympozjonu jest Diotyma, której ustami została przekazana Sokratesowi nauka o ideach, ku którym wieść powinno pożądanie:
[…] piękno wieczne, które nie powstaje i nie ginie i nie rozwija się, ani nie więdnie […] a wszystkie inne przedmioty piękne uczestniczą w nim jakoś w ten sposób, że podczas gdy same powstają i giną, ono ani się pełniejszym nie staje, ani uboższym, ani żadna w ogóle zmiana go nie dotyka. Na tym szczeblu dopiero życie jest coś warte: wtedy, gdy człowiek piękno samo w sobie ogląda. (211a-b)
Nic dziwnego, że współczesna komentatorka Platona, francuska psychoanalityczka i filozofka, Julia Kristeva, powie o niej: „Diotyma jest Fallusem, nawet jeśli go nie ma. Przekazuje go filozofowi, który będzie musiał go posiąść i posłużyć się nim, aby ujarzmiać i kształcić”.
Empuzjon to dosłownie „uczta Empuz”, prześmiewcza odwrotność Sympozjonu, nie ma tu „fallicznej kapłanki” Diotymy, w powieści głos narratorki to bezosobowe nieuchwytne „my”, w spektaklu oddaje je komentujący wydarzenia głos Empuzy. W mitach Empuza jest demoniczną i zmiennokształtną boginką z orszaku Hekate, jednej z najmroczniejszych i najbardziej tajemniczych postaci mitologii. Do literatury wprowadza ją Arystofanes w komedii Żaby, ale nawet w niej nie pojawia się bezpośrednio i nie wypowiada żadnej kwestii – widzi ją tylko sługa Ksantiasz (niewykluczone, że zmyśla, chcąc przerazić swego pana), gdy wraz z Dionizosem pojawiają się w Hadesie. Jest „straszna! Przekształca się coraz: Wół w osła, osieł w kobietę się zmienia…”. Rozpoznać ją można po tym, że jedną nogę ma ze złota, a drugą – „z najczystszego błota” (w przekładzie Artura Sandauera). Istotą Empuzy jest właśnie jej ulotność i zmienność kształtu, nieuchwytność, powiązanie ze sferą śmierci i mroku. W późnym antyku empuzy pojawiają się już licznie jako wampiryczne zjawy kobiece pożerające i wysysające krew mężczyzn, groźne, zwodzące na manowce istoty, dalekie potomkinie matriarchalnych bóstw prehistorii, zaprzysięgłe wroginie Fallusa.
Perspektywa oglądu świata, jaką dysponują powieściowe empuzy, jest oddolna, spłaszczona, a równocześnie wykracza poza historyczne ramy naszej epoki. Świat, co szczególnie wybrzmiewa w powieści, oglądany jest przez szczeliny podłogi, z jakichś wilgotnych zakamarków, z kałuży, najogólniej z tego, co Michaił Bachtin nazwał kiedyś „dołem materialno-cielesnym”, a co biedny Wojnicz-inżynier miał tak skrupulatnie osuszać, odwadniać i regulować. Z tej perspektywy „piękno samo w sobie”, o którym prawiła Diotyma, się nie objawia, a nauka o niezmiennych ideach brzmi niezrozumiale. Martwe ciało kobiety Klary Opitz jest nie tylko całkowicie wymienne z potrawami podawanymi na stół, ale też z ciałem młodego Mieczysia. Kluczowe rozróżnienie męskoosobowe–niemęskoosobowe nie istnieje. Oto bowiem, gdy Empuza zakłada na niego sukienkę, mówi: „W gruncie rzeczy pozostałeś tym samym człowiekiem, tylko inaczej przyrządzonym; można by powiedzieć – inaczej podanym, inaczej ugarnirowanym”. Brzmi to nieprzyjemnie, wręcz kanibalistycznie. Czy zatem Wojniczowi grozi pożarcie przez zachłannego demona? Czy zrównanie człowieka z jego mięsną materialnością musi prowadzić do katastrofy i upadku cywilizacji?
***
Szczeliny istnienia to zbiór esejów filozoficznych Jolanty Brach-Czainy. Pierwotnie wydany na początku lat dziewięćdziesiątych był – i jest – prawdziwą filozoficzną perłą. Być może lepiej byłoby powiedzieć: antyfilozoficzną, gdyż Brach-Czaina napisała książkę o codzienności, o tym, co niskie, żmudne, potoczne, o tym, do czego uporczywie nie chcemy przywiązywać uwagi, a co równie uporczywie istnieje, choć wielka tradycja filozoficzna Zachodu konsekwentnie i z zasady to ignoruje. Uwagę filozofki przyciągają codzienne przedmioty, takie jak ścierka do podłogi, czy czynności, takie jak domowe krzątactwo. To przez nie, twierdzi Brach-Czaina, przeziera pomijany przez wielkich klasyków zachodniego myślenia, a właściwszy kobiecemu doświadczeniu, sposób odczuwania Bytu. Nie ma u niej metafory jaskini, jest konkretność szmaty do podłogi.
Jeden z jej esejów nosi tytuł Metafizyka mięsa i wydaje mi się dla naszych rozważań kluczowy. Brach-Czaina zaczyna swój wywód tak: „Trzeba dotknąć surowego mięsa. Trzymać je w ręku. Ściskać. Pozwolić, by przedostawało się między naszymi palcami. I trzeba dotknąć ciała zmarłego człowieka”. Nasza mięsność oznacza naszą śmiertelność, a każdy posiłek jest zetknięciem ze śmiercią: „Mięsne jest to, co dane jest nam w życiu tak mocno, że aż drżymy, i czego nie możemy się zaprzeć”. Nasze „mięsne istnienie” możliwe jest tylko, gdy pochłaniamy inne istnienia: ich śmierć jest naszym życiem, lecz rachunek zostanie wyrównany: nasze ciało po śmierci odżywi inne „mięsne istnienia”. Piramida żywieniowa jest iluzją, raczej już wypadałoby mówić o wstędze Möbiusa, w której żywe staje się martwym, martwe żywym, bez żadnej hierarchii i rozróżnienia („zjedzą nas robaki”, mówiąc wprost i brutalnie). Brach-Czaina przeciwstawia się elegancji wywodów Kartezjusza: „Jeśli zasada cogito ergo sum była samozwańczą próbą wyrwania myślącego podmiotu ze wspólnoty istnień i imaginacyjnego zawieszenia go ponad całością, to edo ergo sum przywraca nam świadomość miejsca równoprawnego pośród istnień. Myślę, że nie należy tym gardzić”.
fot. Przemysław Jendroska
Myśl polskiej filozofki jest wywrotowa, afirmuje słabość, odziera ze złudzeń, nicuje hierarchie, przywraca anarchiczność istnienia: „Bo prawdziwa mięsność jest też przyzwoleniem na największą słabość istnienia, która również jest jego najwłaściwszą formą”. Z mięsności wyrastają konkretne zobowiązania: prawdziwa etyka troski, współodczuwania i empatii.
Tymczasem my wszyscy żyjemy w otulinie nowoczesnych artefaktów. Stworzono je z myślą o naszej wygodzie i przy nich, tak jak w wypadku książęcego mercedesa, „śmierć musi wydawać się jakimś zaprzeszłym elementem starego porządku, pierwotną słabością”. Wbrew pozorom jednak z lekceważenia materialności i wypierania śmierci nie rodzi się bowiem wcale kultura i życie ani tym bardziej jakaś wyższa etyka. Przeciwnie, od wzniosłych ideałów Platona przez czyste ratio Kartezjusza aż po pięknego mercedesa i po śląski skażony pejzaż, prowadzeni jesteśmy ku katastrofie. Mówi o niej dopisany na okazję pierwszej teatralnej adaptacji epilog. Mieczyś/Klara spotyka Hansa Castorpa, bohatera architekstu Empuzjonu – Czarodziejskiej góry. Gdy Klara kpi z mężczyzn rozprawiających o najważniejszych sprawach tego świata: „Jesteście godni pożałowania i współczucia. Wy, mężczyźni”, Castorp będzie tłumaczył się nieprzekonująco i roztkliwiał: „Cóż to były za rozmowy! Filozofia, duchowość, przyroda, sztuka”. Klara nie ma wiele litości dla rojeń Hansa: „Siedem lat wśród choroby i śmierci, i jeszcze było panu mało?”. Bohater Manna zostaje przyłapany; on, a wraz z nim cała kultura Zachodu napędzana jest przez Totenstrieb, popęd śmierci. Castorp się tłumaczy tymi mniej więcej słowy: „Wszyscy poszli. Nie można było nie pójść. Gdybyś była mężczyzną, też byś poszła. Ojciec i matka płakaliby z dumy, że idziesz na śmierć. Twoja narzeczona oddałaby ci się bez ślubu, podniecona widokiem munduru i broni. Nie ma silniejszego afrodyzjaku niż śmierć”.
Paradoks zostaje ujawniony i dopowiedziany: platoński idealizm i racjonalizm Kartezjusza łączy odrzucenie materialnej, cielesnej strony życia. Dwaj wielcy filozofowie, podobnie zresztą jak tradycja chrześcijańska, deprecjonują ją, odbierają jej wartość. Oferując toksyczne ułudy, poznawcze i egzystencjalne ersatze, Schwärmerei i zabójczą alienację człowieka, nieświadomie afirmują śmierć, przeciwstawiają się życiu. Budzi to ironiczny rechot mądrych empuz. Można go usłyszeć, przychyliwszy ucha do szczelin istnienia.